Stukot mych kopyt odbijał się echem po jaskini. Wśród panujących wokół ciemności, jedynym źródłem światła była szczelina w wejściu, zasypanym w połowie kamieniami. Przechodząc przez wąskie sklepienia skał, ocierałam sobie skórę i odczuwałam nieprzyjemny chłód. Chociaż byłam przystosowana do niskich temperatur, nie sprawiały mi one przyjemności. Szczególnie w miejscu sprzyjającemu klaustrofobii. O wiele bardziej preferuję przebywanie na otwartym i nasłonecznionym terytorium. Brak zasobów świeżego powietrza nie wpływał na mnie pozytywnie. Chrząknęłam, wciąż czując w pysku nieprzyjemny posmak dziwnej substancji, którą to dane było mi wcześniej wypić. Nie przyniosła mi efektów, jakimi miało być całkowite odzyskanie sił i energii. Nie warto ufać przydrożnym szamanom, którzy choć kuszą bezinteresowną pomocą, są całkowicie do niczego. Przekonałam się o tym już kolejny raz w swym krótkim życiu. Znów wyszłam na naiwną, a teraz za karę musiałam przechodzić przez ten mały tunel. Ugięłam się lekko na nogach, nie zatrzymując się ani na chwilę. Nad sobą słyszałam dziwne piski. Nie miałam jednak ochoty na odkrywanie ich źródła. Była chwila, w której otaczała mnie tylko ciemność. Ku mojej uciesze w oddali rozbłyskało delikatne światło panującego na zewnątrz dnia. Moje kopyta rwały się do przodu, byleby tylko opuścić to przeklęte miejsce. Powstrzymywałam się jednak, nie chcąc na sam koniec popełnić błędu. Wyjście było wąskie, a ja nie miałam wystarczająco wiele energii by przybrać postaci pustej materii. Musiałam wziąć głęboki wdech i przecisnąć się mimo wszystko. Łeb przeszedł najszybciej, gorzej było z całym tułowiem. Nogi mi się plątały, aż w końcu całe me ciało otuliło przyjemne ciepło. Kichnęłam, na wskutek drastycznej zmiany temperatury otoczenia. Słońce chyliło się ku ziemi, co oznaczało zapadający wieczór. Skrzywiłam się lekko. Moja wędrówka była tak długa?
- Hej! - znienacka doszedł mnie cudzy głos. Obróciłam się gwałtownie w kierunku źródła dźwięku, a mym oczom ukazała się siwa klacz w białe plamki. Możliwe, iż jej umaszczenie mogłam nazwać po prostu srokatym, ale nie dbałam o to. Spoglądała na mnie przyjaźnie, aż zrobiłam kilka kroków do tyłu. Znam już te uśmiechy, zaraz będzie próbowała sprzedać mi jakieś ziółka.
- Słucham? W czymś przeszkadzam? - wysiliłam się na kulturalne słownictwo, nie chcąc zbyt pochopnie oceniać nieznajomej.
- Jeśli mogę wiedzieć, co sprowadza cię na te tereny? - zagadnęła.
- Zwykła podróż - odparłam wymijająco. Spodziewałam się zaraz jakiejkolwiek propozycji kupna eliksiru, który okaże się kompletnie bezużyteczny. Dlatego też musiałam odkryć zamiary klaczy i czym prędzej opuścić to miejsce. Liczyłam na dłuższy odpoczynek, najwyraźniej nie było mi to dane.
- Ah tak? - spytała - Jeśli twoja podróż nie miała konkretnego celu, chętnie ci coś zaproponuje - te słowa symbolizowały, iż zaczyna swój biznes - Znajdujesz się właśnie na terytorium stada Silver Moon. Jestem jego przywódczynią, na imię mi April - przedstawiła się, a mnie totalnie zbiło z tropu. Nie takiego obrotu spraw się spodziewałam, to też spoglądałam na nią z niemałym zainteresowaniem.
- Zaproponowałaś mi właśnie dołączenie do swojego stada? -nie dowierzałam.
- Tak, każdy ma prawo tu być, jeśli tylko chcę - uśmiechnęła się kolejny raz. Ja wciąż myślami tkwiłam we własnym świecie. Zazwyczaj decyzję podejmowałam spontanicznie, ale ta wymagała ode mnie wykazania się zdrowym rozsądkiem.
- A co, jeśli jestem seryjnym mordercą i wybiję... - nie wiedziałam, ile tak naprawdę jest tu koni.
- Wszystkich? - dokończyła za mnie. - Nie jesteś mordercom.
- Owszem, ale gdybym była? - mruknęłam.
- To bym ci nawet nie proponowała dołączenia, tylko od razu zostałabyś przegoniona - wytłumaczyła. Nie kłóciłam się, gdyż w to nie wątpiłam. To stado może mieć wielu silniejszych ode mnie członków. Problemy to ostatnie czego teraz potrzebowałam. Zmrużyłam oczy.
- Jakie mam korzyści z bycia w takim stadzie? - zapytałam.
- Bezpieczeństwo. Każdy dba o każdego. Mamy doświadczonych medyków, wytrwałych wojowników, jedzenia pod dostatkiem i czystej wody zdatnej do picia - wymieniła. W głębi mnie rozpoczęła się burza. Nie przewidziałam takiej możliwości, ale bycie tu mogło nieść za sobą wiele korzyści. Wbiłam spojrzenie w klacz.
- Chyba jestem skora co do twojej propozycji..
**********************************
Znów wędrowałam po lekko zabłoconej drodze. Spod moich kopyt na wszystkie strony pryskały brązowe plamki. Smętnie spoglądałam w dół, próbując ustalić, czy podjęta przeze mnie kilka dni temu decyzja była słuszna. Od sporego czasu prowadziłam tryb koczowniczy, a jednak przez cały ten okres jakaś część mnie chciała znaleźć miejsce do zamieszkania na stałe. A kiedy los podsuwa mi rozwiązanie pod nos, mam mieszane uczucia. To nie tak, że członkowie stada są podli i wredni wobec mnie. Wręcz przeciwnie, każdy z nich sprawia wrażenie przyjaznego. Za to ja musiałam wyrobić sobie w ich oczach opinię oschłego gbura. Mętlik w głowie nie pozwalał mi się na niczym skupiać. Po części czułam, iż zadomowiłam się tu na dobre. Wiedziałam, gdzie rosła najsmaczniejsza trawa i skąd czerpać najświeższą wodę. Znalazłam ulubione miejsce do spania i poznałam niektóre sposoby życia innych członków. April najczęściej można było znaleźć na Lazurowej Polanie. Jeden z medyków kręcił się wiecznie po lasach, w poszukiwaniu swych ziół. Pozostali mieli własne ścieżki, którymi spokojnie podążali. Z pewnością w tabunie dominowały klacze, ale jakoś nie miałam do tego pretensji. Zależało mi jedynie na bezpiecznym miejscu do życia i niewielkim gronie przyjaciół. O ile będę miała ochotę odezwać się do kogoś ze stada. Ten jeden, chociaż tylko jeden raz, musiałam się przełamać. Obiecałam sobie zgadać do pierwszej napotkanej osoby. Nie powinno być z tym problemu, gdyż pozostali członkowie chodzą grupkami, toteż jedna z nich powinna przynajmniej gdzieś tu przechodzić. Nim się obejrzałam, niedaleko granic stada dostrzegłam większy kształt. Zmrużyłam oczy, upewniając się, czy to aby na pewno koń, a nie zmutowany niedźwiedź. Me przypuszczenia były trafne. Ciemnobrunatny ogień stał na środku niczego. Naprawdę, to była ogromna, pusta polana, z niską trawą. Na środku stało jedno drzewo, pod którego koronami krył się ów nieznajomy. Nie kojarzyłam go z widzenia, ale miałam wysokie predyspozycje do nierozpoznawania członków stada. Pełniłam funkcję szpiega, więc zakradanie się w jego stronę nie stanowiło przeszkody. Dopiero będąc niedaleko niego, zdałam sobie sprawę, jak źle muszę się prezentować, bawiąc się w takie podchody. Zatrzymałam się niedaleko i lekko odchrząknęłam. Koń poderwał się w moją stronę. Widocznie wcześniej pochłonęły go myśli, więc zajście go nie było naprawdę trudne. Takie wrażenie bynajmniej odebrałam. Spojrzałam na niego i od razu w oczy rzuciło mi się coś dziwnego. Jego spojrzenie wydawało się puste, niemające w sobie żadnych emocji. Nie odzywał się, tak samo jak ja, co spowodowało niezręczną ciszę. Doszłam do wniosku, że skoro to ja do niego podeszłam, to też do mnie należał obowiązek rozpoczęcia rozmowy.
- Um... jesteś stąd? - rzuciłam pierwszym pytaniem, które przyszło mi do głowy. Głupim pytaniem.
Pierwszą reakcją z jego strony było lekkie uniesienie brwi w górę. Nie byłam w stanie wyczytać z mimiki, czy to była oznaka zdziwienia. Wyraz pysku wciąż pozostawał taki sam. B
- Chodzi ci o moje pochodzenie, czy przynależność do stada?
- To drugie - odparłam w minimalnym stopniu zmieszana. Odwrócił łeb i spojrzał gdzieś w dal, jakby myślami znajdował się w innym miejscu.
- Tak - rzucił krótko - Od tego ranka - dopowiedział. Ta odpowiedź usatysfakcjonowała mnie, gdyż przynajmniej wytłumaczyła mi fakt, iż pierwszy raz go widziałam. Z moją pamięcią nie jest aż źle.
- Cóż, także do niego należę - mruknęłam, w celu podtrzymania rozmowy. Nie kleiła się ona zbyt bardzo, a ja musiałam nawiązać jakieś nowe kontakty. Obiecałam sobie to, a ja nie lubię rezygnować z ustalonych celów. Jeśli jednak okaże się on mocno aspołeczny, nie będę naciskać.
- Zdradzisz mi swe imię? - zapytałam.
- A po cóż to? - odparł pytaniem. Przekręciłam w duchu oczami. Trafiłam na marudę i gbura.
- Jesteśmy w jednym stadzie, warto się znać - mruknęłam zirytowana. Spojrzał na mnie, a ja wciąż nie byłam w stanie określić jego emocji. - Zacznę dla przykładu - oświadczyłam - Jestem Shanti.
- Caranthir.
Po jego przedstawieniu byłam już pewna jednego. Nie dogadam się z nim, on nawet nie próbuje brzmieć na chętnego do rozmowy. Doceniam bynajmniej jego szczerość, bo jeśli ja zaraz bym ją zastosowała, mogę posłużyć się niezbyt przyjemnym słownictwem. Za szybko się denerwuję.
- W takim razie żegnam, przynajmniej próbowałam z tobą rozmawiać - rzuciłam oskarżycielsko. Nic nie odpowiedział. Z pewnością uznał me zachowanie za dziecinne. Wydawał mi się starszy ode mnie i to z kilka lat. Ledwo się odwróciłam i zrobiłam parę dłuższych kroków, a coś rozbłysnęło w pobliskich krzakach. Zatrzymałam się i obejrzałam do tyłu. Caranthir wciąż stał w swoim miejscu, znów obrócony tyłem do mnie. Prychnęłam cicho. Wbiłam spojrzenie we własne kopyta. Nie minęła chwila, a poczułam ból w prawym boku. Coś przygniotło mnie do ziemi. Kątem oka dostrzegłam nad sobą sporej wielkości wilka z czerwonymi ślepiami. Wydałam z siebie zduszony okrzyk, gdy zanurzył swe kły w mym grzbiecie. Nie byłam w stanie trzeźwo myśleć. Starałam skupić w sobie jakąś moc, np. porazić go prądem, ale ktoś inny mnie wyprzedził. Pan gbur powalił go w krótszą chwilę na ziemię i ... po prostu się z nim rozprawił. W tym czasie z trudem podniosłam się na nogi, spoglądając jak na mojej czarnej sierści powstają czerwone plamy. Syknęłam, zrobiło mi się trochę słabo. Jednocześnie rozglądałam się panicznie dokoła. Wilki lubią atakować w większych grupach, więc reszta może się zawsze kręcić w pobliżu.
- Jak bardzo źle się czujesz? - usłyszałam głos ogiera. Nie brzmiał na zmartwionego, ale przynajmniej spytał.
- Nie jest źle - odparłam - Poza tym... myślę, że byłabym w stanie poradzić sobie sama - skłamałam. Moje ego by ucierpiało, gdybym po prostu wyznała szczerą wdzięczność. - Mimo to... dziękuję ci.
<Caranthir?>