20 mar 2020

Od Phanthoma cd. Shanti

Po co mi kopyta, gdy mam skrzydła? No tak, żeby całkowicie nie stracić kontaktu z rzeczywistością.
Za każdym razem czułem się tak samo podczas lotu. Chociaż wiatr wciskał się między oczy, wywoływał dreszcz na skórze, a im byłeś wyżej, tym ciężej było oddychać, to mimo tego latania sprawiało mi za każdym razem tyle samo przyjemności. Może już nie dokładnie tak dużo, jak kiedyś, w końcu robiłem to minimum raz czy dwa dziennie, a jednak czułem, że bez skrzydeł nie byłbym sobą. Tak jak ryba bez łusek, albo żaba bez długiego języka. Chociaż dziwne określenia, tak właśnie bym się czuł. 
Gdy wstałem, rozłożyłem skrzydła, które były teraz nieco większe, niż je zapamiętałem. Czasem zapominałem, że one dalej rosną. Niekiedy lubiłem sobie żartować, że na łożu śmierci będą na tyle duże, że okryje się nimi całkowicie i nikt nie będzie musiał zakopywać mojego ciała. Poskubałem trochę świeżej trawy, skropionej rosą, po czym ruszyłem przed siebie kłusem. Rozłożyłem znowu skrzydła i zacząłem się unosić. Przeleciałem nad zbiornikiem wodnym, kopytem zahaczając o taflę i płosząc wszystkie ryby, które mogłem zobaczyć z góry, w tej czystej wodzie. Potem wzniosłem się wyżej i leciałem. Robiłem to każdego ranka, taka rutyna, czy nawet rytuał, bez którego dzień nie byłby udany. Jakie więc jest mój smutek, kiedy pogoda nie sprzyja i nie pozwala mi polatać, tylko siedzieć wśród drzew i czekać na koniec burzy.
Zniżyłem swój lot, aby zatrzymać się na małej polance. Wydawała się bezpieczna, a dzisiaj na prawdę nie miałem żadnej ochoty na ucieczkę przed jakimś wilkiem, czy coś podobnego. Może dawniej by mnie to nawet bawiło, spędzałbym w ten sposób każdy wolny dzień, razem ze znajomymi tylko czekalibyśmy na tę cenną chwilę, by poczuć adrenalinę. Teraz jednak wolałem zachwycać się spokojem tego dnia, świeżym zapachem, jaka niosła wiosna i nareszcie poczuć to ciepło słońca, którego mi trochę brakowało podczas zimy. Nie musiałem się martwić, że odmrożę sobie kopyta czy pysk, grzebiąc w śniegu, w poszukiwaniu jakiegoś mchu. Mogłem przysłuchiwać się radosnym śpiewom ptaków i słuchać innych dźwięków, które nadeszły po obudzenie się ze snu zimowego małych gryzoni i innych zwierzątek. Czy coś mogło popsuć ten piękny dzień?
Nim się spostrzegłem, przy moich kopytach leżała klacz. Była to czarna samica, widocznie zaciekawiona moimi skrzydłami. Przyznam, byłem z nich dumny, a najbardziej z ich wielkości, szerokości i tego, że były to pierzaste pióra, jak u orła, a nie nietoperza, które miało kilku moich znajomych. Przyznam, że niekiedy bardzo to się przydawało, niektórzy uciekali na sam widok tych strasznych skrzydeł, ale nie oddałbym swoich za nic.
- Wiesz, to nic trudnego – tak naprawdę nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Szkoda, że nie mam skrzydeł – dodała z lekkim smutkiem.
- Jak się czegoś nie ma, zawsze się wydaje, że to wspaniała rzecz – przyznałem szczerze.
- Nie lubisz swoich skrzydeł? - pokręciłem głową.
- Lubię, ale mam je od małego. Jakbyś nagle dostała skrzydeł, ugięłabyś się pod ich ciężarem – powiedziałem poważnie, na co ona się lekko uśmiechnęła rozbawiona.
- Może i racja – przyznała. - Ale można latać niczym ptak – dodała rozmarzona.
- Fakt, to bardzo przyjemne uczucie. Ale ziemskie konie chyba też się nie nudzą – zerknąłem na nią.

Shanti?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz